Bornholm dzień drugi

Bornholm dzień drugi

Nad ranem budzi mnie deszcz dudniący o tropik namiotu. Dźwięk ten będzie mi towarzyszył przez następne kilka godzin. W przerwach na dosypianie w przewodniku czytam na temat lasu, w którym spędziłem minioną noc. Okazuje się, że Plantage faktycznie oznacza plantacje. Wszystkie większe obszary leśne na wyspie nie są naturalne, tylko posadzone ręką ludzką. Pierwotny las został wykarczowany w XIV w., a drewno wykorzystano jako budulec, albo materiał na opał. Obecny las posadzono na początku XIX w z inicjatywy leśniczego Hansa Rømera. Tyle „teorii”.
Przeczytawszy cały przewodnik i po odespaniu tego, co miałem odespać, z niepokojem patrze na zegarek. Dochodzi 10.30 i wypadałoby zbierać się do wyjazdu. Miejsc do zwiedzenia mnóstwo, a czasu coraz mniej. Do tego zaczyna mi doskwierać pragnienie. 1,5 litra wody zakupione wczoraj w sklepie już dawno się skończyło. Śniadanie w postaci pasztecika podlaskiego zagryzionego chlebem, zjedzone na sucho, sprawia że coraz bardziej chce mi się pić. Szczęśliwie około 11 przestaje padać. Przede mną średnia przyjemność składania mokrego namiotu i upchnięcia go do pokrowca. Udaje się do niego wcisnąć tylko sypialnie i tropik. Śledzie i pałąki muszę gdzieś umieścić na bagażniku.
Koło południa spakowany ruszam w dalszą drogę. Jedyne o czym teraz myślę, to znalezienie jakiegoś wodopoju, a omijanie wielkich kałuż i pomruk wody płynącej wzdłuż ścieżki nie pozwalają skupić uwagi na czymś innym. Po przejechaniu kolo 3 km nadarza się nietypowa i cokolwiek nielegalna możliwość nabrania wody pitnej. Dojeżdżam do osiedla domków letniskowych o tej porze roku już totalnie opustoszałych. Nie, nie będę się do nich włamywał rozbijając szybę. Na tarasie przed domkami widzę umywalki, zostawiam rower na ścieżce i podchodzę do pierwszego domku. Wody w kranie oczywiście brak, ale jak to na przedstawiciela narodu słynącego na całym świecie ze zdolności hydraulicznych, znajduje zawór pod umywalka. Odkręcam i jest – mam wodę. Gaszę pierwsze pragnienie, nabieram wody do butelki i bidonu, zakręcam zawór i zmywam ślady butów z tarasu, po czym mogę ruszać dalej.
Po 2 km docieram do miejscowości o minimalistycznej nazwie Rø. Znajduję miejsce na rozstawienie się, żeby ugotować mój pierwszy pełnoprawny posiłek na Bornholmie. Wyciągam gaz, kuchenkę turystyczną i menażkę i zabieram się do gotowania. Cała operacja zajęła mi dobrą godzinę. Dopiero o 13.30 ruszam w dalszą drogę w kierunku skał Helingdoms. Duńska nazwa Helligdomsklpperne oznacza Święte skały. Są to skalne klify opadające pionowo do Bałtyku, których wysokość dochodzi do 25 metrów.

Rozciągają się na długości około 2 km, a przy każdym z większych klifów, których jest około 6, zbudowano schody bądź drabinki prowadzące nad poziom morza. Każdy z nich ma również swoje nazwy. Nad morzem naprawdę można się poczuć jak w norweskich fiordach, oczywiście zachowując skale. Niestety, po porannych opadach pogoda nadal daleka od ideału. Pochmurno, mokro i dość złowieszczo między tymi skałami. Spędzam tam dobre dwie godziny, schodząc do każdego dostępnego klifu. Mam tam wszystko w jednym, namiastkę gór, morze i rower. Żyć nie umierać, gdyby tyko pokazało się trochę słońca byłoby idealnie.
Po wyjściu z klifów spoglądam na zegarek – dochodzi 16. Do tej pory przejechałem zawrotne 10 km. Pomny doświadczeń z zeszłego dnia, chcę jak najszybciej dotrzeć do kolejnego kempingu, żeby w razie, gdyby był również nieczynny, móc gdzieś znaleźć miejsce do spania.

Port w Tejn
Port w Tejn

Jadę przez Tejn w kierunku Sandvig-Allinge. Jak wspomniałem w poprzednich wpisach, ścieżki rowerowe na Bornholmie są bardzo dobrze utrzymane. W większości są to drogi asfaltowe poprowadzone po obu stronach głównych dróg, przy wyjeździe z miast znaki informują jaki numer ma dana ścieżka i ile kilometrów jest do najbliższego miasta. Taki standard, ale już mniej standardowym wydaje mi się informowanie rowerzystów o zbliżających się zakrętach, zwłaszcza gdy ścieżka prowadzi przez kawałek gęstszego lasu.

Kolejnym ciekawym „zjawiskiem” na ścieżkach są osobne mostki dla każdej ze ścieżek. W Polsce gdy nawet zdarzy się osobna ścieżka rowerowa prowadząca wzdłuż drogi, w momencie gdy na drodze pojawia się most nad rzeką, ścieżka radykalnie się kończy, a rowerzysta musi przejechać po zwykłej drodze dla samochodów, bądź w myśl przepisów przeprowadzić rower chodnikiem, dopiero za mostem znów może wjechać na ścieżkę. Choć nie zawsze, bo najczęściej budowa ścieżki leży w gestii poszczególnych gmin, a rzeka najczęściej wyznacza ich granicę, więc gdy po jednej stronie rzeki mamy ścieżkę, to po drugiej już jej brak. Ta przydługa dygresja ma na celu pokazanie zupełnie innego podejścia do budowy ścieżek na Bornholmie. Tam w momencie dojazdu do rzeki, a tak naprawdę rzeczki, bo w większości są to cieki wodne o niewielkich szerokościach, ścieżki nie są prowadzone w kierunku głównej drogi i mostu, ale dla każdej z nich wybudowane są osobne, najczęściej drewniane mostki. Taki powiew zachodniej myśli technicznej.

Spostrzeżenia opisane w poprzednim akapicie zostały poczynione bez konieczności schodzenia z roweru, więc dosyć szybko dotarłem do Sandvig. Jadę ścieżka numer 10 i kieruje się na jego obrzeża. Wreszcie docieram do pola namiotowego Lejrplads Egeløkke. Szczęśliwie jest czynny i kosztuje tylko 20 koron duńskich za dobę od osoby z namiotem (około 10 zł). W cenie jest również prysznic. Decyduję się zostać w tym miejscu dwa dni, żeby już nie martwić się czy kolejne pole jest czynne. Żeby dotrzeć na polankę, gdzie mogę rozbić namiot, muszę przejechać dobre 100 m przez las. Na miejscu rozstawiony jest już jeden namiot. Szybko zdejmuje cały dobytek z roweru i rozbijam namiot. Po południu zdążyło się już lekko wypogodzić i wyszło delikatne słońce, więc jest szansa na wysuszenie namiotu. Biorę rower i podjeżdżam te 100 m do łazienki wziąć prysznic i nabrać wody do ugotowania sobie kolacji. Na ścianie koło lusterka wisi wydrukowana po duńsku, niemiecku i angielsku instrukcja obsługi łazienki. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się że czwarta wersja napisana odręcznie jest w naszym ojczystym języku. Poczułem się jak w domu :). Umyłem się szybko i wracam na kolację.
Gdy kończyłem już jeść, do rozstawionego namiotu podjechał samochód na niemieckich blachach. Była dopiero 19, więc postanowiłem wybrać się na pobliską latarnię morską, żeby zobaczyć zachód słońca. Zrobiłem oględziny roweru w szczególności siodełka, bo już wcześniej zauważyłem że zaczęło się ruszać. Problem prozaiczny, przyczyna już nie. Okazało się, że w momentach gdy ciągnąłem rower na postojach bądź wprowadzałem na krawężnik, łapałem odruchowo za siodełko. Rower z całym dobytkiem jednak trochę waży, więc po pewnym czasie siodełko się poluzowało. Szybkie spojrzenie pod siodełko, a tam śruba ampulowa dość sporych rozmiarów. W moim zestawie kluczy takowego rozmiaru brak. Postanowiłem więc wykorzystać towarzyszy z Niemiec. Wyjmuję całą sztycę i podchodzę do samochodu z nadzieją, że mówią po angielsku, jak nie to i tak na migi da się porozumieć. Przecież ja i tak nie wiem jak jest ampul po angielsku 🙂 Pokazuję w czym problem. Po chwili właściciel auta wyciąga cały kuferek narzędziowy i znajduje odpowiedni rozmiar klucza. Przykręcam mocno z nadzieją, że wystarczy do końca wyjazdu. Wylewnie dziękuję i zbieram się, aby ruszyć w kierunku północnego cypla Bornholmu.
Do Hammeren, bo tak nazywa się półwysep na którym znajduje się najdalej na północ wysunięty kraniec wyspy, mam niedaleko bo jakieś 3 km. Lecz niespodziewanie ostatni kilometr do latarni morskiej Hammer Fyr prowadzi dość ostro pod górkę. Po przejechaniu doliny tektonicznej z polodowcowym jeziorem Hammersø znajdującym się na wysokości poziomu morza, muszę pokonać 70 metrów różnicy poziomów na długości jednego kilometra. Dość mocno zziajany docieram do latarni, która mimo późnej pory jest otwarta dla zwiedzających. Schody w środku prowadzą na balkon znajdujący się 20 metrów nad poziomem gruntu, z którego rozpościera się wspaniały widok na północną część Bornholmu i Cieśninę Bornholmską. Przez ostatnie dwie godziny pogoda wreszcie się wyklarowała. Niebo jest niemalże bezchmurne, a widoczność świetna.
Widzę oddalone o 40 km wybrzeże szwedzkie należące do krainy Skåne i prowincji Österlen, rozświetlane co chwilę migającym światłem latarni morskiej Sandhammaren i przepływające cieśniną kontenerowce. Po dłuższej chwil stwierdzam, że wypadałoby uwiecznić ten widok na kilku zdjęciach, ale orientuje się, że z pośpiechu aparat zostawiłem na polu namiotowym. Moja komórka nie dysponuje wystarczają ilością pikseli, żeby w zapadającym zmierzchu dobrze oddać ten widok. Jedyne co mi pozostaje, to skorzystać z pierwotnego przeznaczenia telefonu komórkowego i zdzwonić do domu, aby podzielić się z rodziną moimi doznaniami. Mógłbym tam stać i patrzeć w dal jeszcze kilkadziesiąt minut, ale słońce już dawno zaszło i robi się coraz ciemniej.
Wracam więc czym prędzej na kemping, gdzie jeszcze przed wejściem do namiotu spoglądam na rozgwieżdżone niebo zwiastujące, że na kolejny dzień zapowiada się naprawdę wspaniała pogoda. Nastawiam więc budzik na 6 rano, by jutro skoro świt wstać i ruszyć na porządne zwiedzanie wyspy.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*