Tym razem Szwecja
Kolejny rok i kolejna wyprawa rowerowa na wyspę Bałtyku. Tym razem wybór padł na szwedzką wyspę Olandię.
Pierwotnym planem na tegoroczną wakacyjną wyprawę było przejście z plecakiem słowackich pasm Wielkiej i Małej Fatry, ale szybki rachunek sumienia w kwestii przepracowania wiosennego okresu przygotowawczego nie pozostawiał złudzeń. Nie byłoby żadnej przyjemności w chodzeniu po górach, tylko męczarnia.
Moje opowieści i pokazy zdjęć wśród znajomych z zeszłorocznej wycieczki na Bornholm spowodowały, że kilkoro z nich wyraziło chęć wzięcia udziału w kolejnej wyprawie. Jak to zwykle bywa plany planami, a rzeczywistość swoje. Do końca zdeterminowany pozostał tylko jeden zawodnik, z który miałem właśnie iść w góry.
Pod koniec czerwca wypłynęła informacja, że Stena Line na trasie Gdynia-Karlskrona wypuszcza trzeci prom o nazwie Stena Alegra. W przeciwieństwie do Steny Vision i Steny Spirit, jest to typowy prom cargo, z małą liczbą kajut i brakiem atrakcji w postaci sklepów, barów i dyskotek. Za to cena za rejs powalała. 90 zł w jedną stronę bez konieczności dodatkowej opłaty za rower. Jak tu nie skorzystać z takiej okazji, kiedy rejsy promami Stena Vision i Stena Spirit przy kupnie biletów miesiąc przed rejsem, to wydatek rzędu 230 zł w jedną stronę. I tak po krótkim spotkaniu w cztery oczy z kolegą i poinformowaniu go o cenie, zapadła decyzja jedziemy pod namioty do Szwecji, celem zwiedzenia wyspy wiatraków Olandii.

I tak oto 24 lipca wsiadamy w pociąg „Słoneczny” Kolei Mazowieckich do Gdyni. Z racji tego, że w Trójmieście mam sporo rodziny, a zbytnio się im do tej pory nie narzucałem (ostatnio bylem u nich z 15 lat temu) postanowiłem wykorzystać okazję, że mogę darmowo przenocować w Gdyni skąd odpływa prom. Zjawiliśmy się tam 2 dni przed jego wypłynięciem. Z jednej strony przyjechaliśmy tak wcześnie, aby móc pozwiedzać trójmiasto i mierzeję helską, a z drugiej strony złapać trochę kondycji przed wyprawą.
I tak po dotarciu ok 13:00 do Gdyni Tomek, u którego będziemy nocować, czekał na nas ze swoją taksówką pod dworcem. Zabrał nasze bagaże, a my w szalonym tempie (jak to za taksiarzem) pomykaliśmy na rowerach ulicami Gdyni do jego mieszkania. Wcześniej okazało się, że w okresie wakacyjnym jego żona i córka większość czasu spędzają u swojej mamy i babci na wsi, więc będziemy mieli do dyspozycji pokój i łózko córki, a mieszkanie zamieni się w przybytek facetów. Tomek chyba lekko się zdziwił, jak po godzinie poinformowaliśmy go, że wychodzimy i jedziemy rowerami do Gdańska i nie wiadomo kiedy wrócimy. Zapewne jakoś wieczorem.
Nie będę się tu szczegółowo rozwodził nad tym co zwiedzaliśmy i którędy jeździliśmy po Gdańsku, bo większość go bardzo dobrze zna i nie o tym jest ten wpis. Zahaczyliśmy standardowe atrakcje (Katedra, Długi Targ, Motława, Westerplatte, stadion Energa), po czym około 19 zapakowaliśmy się w pociąg podmiejski i wróciliśmy do Gdyni. Tam zrobiliśmy zakupy suchego prowiantu na całą wyprawę do Szwecji. Po powrocie do mieszkania obejrzeliśmy mecz eliminacyjny Legii w Lidze mistrzów, w trakcie którego Tomek zasugerował, że jak chcemy zwiedzić Hel to z Gdyni do Jastarni pływa tramwaj wodny zabierający również rowery i kosztuje niewiele drożej niż pociąg, a nie będzie aż takiego ścisku. Po meczu podziękowaliśmy grzecznie za towarzystwo i poszliśmy spać.

Rano szybkie śniadanie i już przed 9 meldujemy się przy Południowym Molo, gdzie wśród tak reprezentatywnych „łajb” jak ORP Błyskawica i Dar Pomorza stoi nasz stateczek. Bilety bez problemu można kupić przed wejściem (cena w 2013 25 zł, w 2017 40 zł za bilet normalny), więc już po paru minutach stoimy na pokładzie. Tuż po 9 ruszamy w kierunku mierzei helskiej. Zaraz po wypłynięciu słyszymy głośny ryk syreny. Okazuje się, że to dźwięk oznajmiający wypłyniecie z portu promu Stena Line. Pierwszy raz mam okazje w całej okazałości widzieć tego kolosa. Choć dzieli go ode mnie dobre kilkaset metrów, prom wygląda jakby ktoś 20 piętrowy blok położył na płasko i zaczął ciągnąć po wodzie. Przez dobre kilkanaście minut obserwujemy jak Stena oddala się kierunku cypla helskiego, by po jego opłynięciu wypłynąć na pełne morze i „pomknąć” w kierunku Karlskrony.

Rejs tramwajem wodnym trwał lekko ponad godzinę, więc niedługo po 10 dotarliśmy do portu w Jastarni. Nie zagrzaliśmy tam długo miejsca, tylko od razu ruszyliśmy w kierunku Helu. Do przejechania niewiele, bo około 16 km. Po dotarciu do miasta pierwsze kroki kierujemy do latarni morskiej. Wejście na nią jest płatne, ale warto się tam wybrać, bo to najlepszy punkt widokowy i jedyna dostępna do zwiedzania latarnia na całym półwyspie helskim. Na półwyspie znajdują się jeszcze: w obrębie miasta Hel, nieczynna latarnia na górze nomen omen szwedów i niedostępna do zwiedzania latarnia w Jastarni, a Władysławowa nie zaliczam jako miasta leżącego na mierzei.
Pokręciliśmy się chwile po mieście i już po kilkunastu minutach ruszamy w stronę Władysławowa. Droga 216 jest dość wąska i w okresie wakacyjnym bardzo często zakorkowana przez masę samochodów. Dla rowerzystów na całej długości wytyczona jest ścieżka rowerowa, problem z nią jest taki że na odcinku Hel–Jurata jest to droga szutrowa (przynajmniej w 2013 roku taka była), więc jazda nią nie należy do najprzyjemniejszych. Dość szybko ochrzciłem ją mianem piekielnej drogi. Kolejnym ciekawym zjawiskiem na mierzei helskiej, jest numer linii autobusowej kursującej na odcinku Władysławowo – Hel. A jakże, jej numer to… 666. Ktoś rzeczywiście miał nie lada fantazje.

Od Juraty droga rowerowa jest już dość dobrze utwardzona, więc bez zbędnej zwłoki minęliśmy Kuźnicę i Chałupy i po 2 h od wyjazdu z Helu dotarliśmy do „Władka”. Tam głodni jak wilki udaliśmy się na obiad. Po obiedzie szybki rzut oka na mapę utwierdził nas w tym, że należy dość szybko zmywać się z jednego z najpopularniejszych miast na wybrzeżu, gdyż pozostało nam jeszcze 40 km do Gdyni, a jutro trzeba w miarę wcześnie wstać. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Rzucewo, aby zobaczyć neogotycki pałac z 1840, który w 1996 przekształcono w luksusowy hotel „Zamek Jan III Sobieski”, i z tego powodu nie jest udostępniony dla zwiedzających, tylko trzeba się zatrzymać na noc. Z racji tego, że nie dysponowaliśmy zbyt dużą ilością gotówki żeby się w nim zatrzymać, poprzestaliśmy tylko na zwiedzeniu jego dziedzińca.
Ostatni odcinek do Gdyni pokonaliśmy już bez zatrzymywania się i około 19 byliśmy w mieszkaniu.