
Kolejny dzień wita nas ciężkimi chmurami nad naszymi głowami. Zwijamy namiot najszybciej jak się da, aby uniknąć wątpliwej przyjemności pakowania mokrego namiotu, i ruszamy w drogę. Ujechaliśmy może z 5 km i zaczęło lać. Po kilku minutach jedyną rzeczą o której myśleliśmy było znalezienie jakiejś wiaty autobusowej, żeby móc się schować przed deszczem i zjeść śniadanie. Stwierdziliśmy, że nie mamy wyjścia i musimy w taką pogodę jechać, gdyż na południowy kraniec wyspy pozostało dobre 120 km, a termin powrotu do Polski zbliża się nieubłaganie.

Zatrzymywaliśmy się co kilkadziesiąt minut na przystankach, ale tylko w momentach, gdy przed nami pojawiały się strugi deszczu. W ten sposób dzisiejsze przedpołudnie upłynęło nam pod znakiem dobrych 5h jazdy, w czasie których przejechaliśmy dobre 60 km. Około 14 nadarzyła się okazja, by w miarę suchych warunkach zjeść obiad. Jak to bywa na Olandii, wykorzystamy do tego celu stojące przy drodze niedaleko Störlinge drewniane wiatraki. Malkontenci powiedzą: „Co za wariat gotuje wodę na kuchence pod drewnianym kilkusetletnim wiatrakiem, przecież może spłonąć?!”. Spokojnie – sam wiatrak jak i jego podstawa były na tyle mokre, że aby go spalić musiałbym pojawić się tam z miotaczem ognia. Odczekaliśmy dobrą godzinę, aż zaczęły się pojawiać nieśmiałe przebłyski słońca i ruszyliśmy w dalszą drogę. Pierwsza poważna atrakcja tego dnia, to Ismantorp. Położone niemal na środku wyspy ruiny potężnej warownej osady w kształcie kola o średnicy 125 m.


W tej chwili można zobaczyć tylko ruiny 88 domów i resztki muru z dziewięcioma bramami. Osada została wzniesiona najprawdopodobniej w latach 400-550 naszej ery, w czasie wielkiej wędrówki ludów, i służyła jako schronienie w czasach niepokoju i wojen, ale również jako miejsce spotkań i obrzędów. W momencie naszego pobytu na polanie przed osadą pasło się stado kóz i baranów.
W międzyczasie wyszło słońce, a my wróciliśmy kilka kilometrów w kierunku wschodniego wybrzeża i niedaleko miejscowości Lerkaka natrafiliśmy na duże skupisko kilku wiatraków typu holenderskiego.

Są naprawdę dobrze utrzymane, a jeden z nich był nawet otwarty i można było wejść do środka, aby zobaczyć jego wnętrze. Nieopodal postawiono stolik z ławeczkami, więc nadarzyła się okazja, żeby przebrać się w suche rzeczy, a mokre – korzystając z pięknego słońca – wysuszyć. Po przedpołudniowym deszczu na błękitnym niebie nie było nawet śladu ani jednej chmurki.

Wyglądaliśmy zapewne cokolwiek komicznie w oczach ludzi, którzy korzystając z pięknej pogody przyjechali zwiedzić wiatraki. Niestety, kilka godzin porannej jazdy w deszczu spowodowało, że miałem mokre wszystkie ubrania, które założyłem rano na siebie… łącznie z gaciami. Na szczęście sakwy Crosso Dry po raz kolejny się sprawdziły i nie przepuściły do środka ani kropli deszczu. Należało chwilę poczekać, żeby choć trochę podsuszyć ubrania i mokrych nie pakować do środka.

Mieliśmy więc czas na to, aby spojrzeć na mapę i zaplanować dalszą dzisiejszą jazdę. Wybór padł na Gråborg, czyli kolejne ruiny warowni. Jak można przeczytać na tablicy przy wejściu, była to największa z 19 warowni, które zostały wybudowane na Olandii w okresie schyłku Cesarstwa Rzymskiego. Oryginalnie została wybudowana w czasie wielkiej wędrówki ludów, a przebudowana w XII wieku. W czasie przebudowy osady postawiono również kaplicę Świętego Knuta, której dość dobrze zachowane pozostałości można zobaczyć nieopodal.

Dzień zaczął chylić się ku końcowi, w związku z czym zaczęliśmy rozglądać się za miejscem, w którym moglibyśmy w miarę bezpiecznie się przespać i zregenerować nieco siły po przejechanym w niesprzyjających warunkach atmosferycznych dość dużym dystansie.

Po przejechaniu kolejnych 10 km znaleźliśmy takowe – ładnie wykoszona trawka na polance osłoniętej drzewami, za zdaje się opuszczonym domem. Jednak określenie miejsca dzisiejszego noclegu jako bezpieczne, jest sporym nadużyciem. Okazuje się, że jako miejsce spoczynku wybraliśmy… strzelnicę. Fajny taras ze stolikiem i krzesełkami, a pod ścianą kanapa. Żyć nie umierać, brak tylko umywalki z bieżącą wodą i kontaktu, żeby podładować telefony.
Po kilku minutach siedzenia na tarasie po wieczornym posiłku stwierdzamy, że warto by jakoś dostać się do środka. Realizacja pomysłu nie była trudna. Wprawdzie w drzwiach nie było klamki, ale ktoś sprytnie między deski wetknął kwadratowy szpikulec z drewnianą rączką. Bez problemu otworzyliśmy drzwi i weszliśmy do środka budynku, w którym panował dość spory bałagan. Co rusz leżały papierowe tarcze strzeleckie. Znaleźliśmy też zeszyt A4, w którym zapisywano kto i kiedy korzystał ze strzelnicy. Nazwiska niewiele nam powiedziały, ale data ostatniego wpisu sprzed 2 tygodni, jak i częstotliwość poprzednich trochę nas uspokoiły, że strzelnica nie jest specjalnie oblegana. Kładziemy się spać z przekonaniem, że jednak nikt przez noc nas nie zastrzeli.