Przyzwyczajeni do wczesnych pobudek budzimy się o 6 rano. Nareszcie bez większego pośpiechu i stresu składamy namiot i wsiadamy na rowery. Śniadanie nowym świeckim zwyczajem postanawiamy zjeść w bardziej cywilizowanych warunkach. Dosłownie kilometr dalej przy głównej drodze prowadzącej do stolicy Olandii – Borgholmu, trafiamy na „punkt obsługi podróżnych” (nie, nie pomyliłem się, różnica jednej litery w stosunku do nazwy duńskiej wyspy). Tego typu punkty rozsiane są po całej wyspie wzdłuż główniejszych dróg, a większość wygląda podobnie. Na ich terenie jest duży parking ze stolikami i ławkami, a kilka z nich jest również zadaszonych.

Co najważniejsze na ich „wyposażeniu” są również łazienki z ubikacja i ciepłą wodą w kranie. W warunkach polowych można się w nich naprawdę przyjemnie umyć. Skorzystaliśmy z okazji i nabraliśmy wody do menażek i zjedliśmy pełnowymiarowe śniadanie (kawa, herbata, pasztecik podlaski, zabrakło tylko jajecznicy).

Poranne oporządzenie się w łazience i posiłek zajął nam dobrą godzinę, ale pełni sił ruszamy dalej na północ.
Cały czas przy drodze wytyczony jest pas dla rowerów, więc nie musimy się martwić o to, że jakiś samochód zepchnie nas z drogi. Ruch jest dość spory, co chwila mija nas kamper bądź samochód z przyczepą kempingową na szwedzkich blachach. Po kilku kilometrach zacząłem się zastanawiać czy przypadkiem 1/3 Szwedów nie wybrała Olandii na swój letni urlop. Jakiś czas potem przejeżdżamy pod powieszonym nad drogą sporych rozmiarów znak informujący że należy skręcić w lewo, bo tam znajduje się Borgholms Slott.

Zaraz za zakrętem naszym oczom ukazują się pokaźnych rozmiarów ruiny zamku. Wejście na zamek jest bezpłatne ( ceny na rok 2018 dorośli 90, dzieci w wieku 12-17 60 SEK, młodsi bezpłatnie). Zamek wzniesiono w XII w., aby móc kontrolować ruch statków w Cieśninie Kalmarskiej. Wielokrotnie rozbudowywany, dzisiejszy kształt uzyskał dzięki przebudowie w XVII w, wtedy to dodano cztery narożne wieże. Zamek ostatecznie popadł w ruinę z powodu ataków podczas wojen, na koniec w 1806 strawił go duży pożar. Na dziedzińcu zamku ustawiono zadaszoną scenę na której w okresie wakacyjnym odbywają się koncerty i różnego rodzaju imprezy. W czasie naszej wizyty zamek zapewniał różnego rodzaju atrakcje w większości dla dzieci, takie jak strzelanie z łuku, jazda na koniu po szynach, czy pasowanie na rycerza. Z wyższych części zamku, co oczywiste widać Cieśninę Kalmarską, jak również położony nieopodal Borgholm. Na zamku spędziliśmy około 2 godzin.
Kilkaset metrów na południe znajduje się Solliden Slot, letnia rezydencja szwedzkiej rodziny królewskiej. Jest to willa wybudowana na początku XX w. Nie wstępowaliśmy do tej atrakcji, ja ze swej strony wolę jednak innego typu doznania.

Ruszamy dalej do oddalonej o rzut beretem stolicy. W samym mieście nie ma dużej liczby zabytków. Zwiedziliśmy port i kościół, na pierwszy rzut oka wyglądający jak ratusz, który z racji niedzieli był otwarty. Sam kościół w środku niewielki patrząc na jego zewnętrzne gabaryty. Na potrzeby kościoła zagospodarowano tylko jedną połowę budynku druga część, to chyba coś al’a plebania z salkami parafialnymi. Pewności nie mam bo do salek nie zaglądałem, a po szwedzku niewiele rozumiem.
Jeszcze chwila na zakupy i ruszmy dalej. Mijamy kolejną dość sporą jak na standardy Olandii miejscowość Köpingsvik, a za nią wkraczamy w krainę wiatraków. Do tej pory nie widzieliśmy ich zbyt wiele, a na nie tak znowu ogromnej wyspie jest ich ponad 300. Pierwsze 10 km to jazda wzdłuż głównej drogi prowadzącej na północny kraniec wyspy, tuż przed miejscowością Äleklinta skręcamy na zachód w kierunku wybrzeża.

Trasa wiedzie malowniczo położonymi drogami tuż nad samym morzem. Co chwila mijamy wiatraki, niektóre stojące pojedynczo, ale trafiają się również miejsca z wiatrakami zgrupowanymi po kilka w jednym miejscu. Mijamy miejscowości Djupvik, gdzie znajduje się spory camping i Sandvik z dużym portem.
Ozdobą i największą atrakcją turystyczną drugiej z wymienionych jest ogromny wiatrak, który jest bez wątpienia największym wiatrakiem w całej Skandynawii i jednym z największych na świcie. Jest typu holenderskiego wyposażony w skrzydła zamocowane na obrotowym dachu, który był ręcznie obracany w kierunku wiatru. Wiatraków typu holenderskiego jest na wyspie około 20. Wybudowano go w 1885 w mieście Vimmerby w Smålandii. Wiatrak pełnił swoją rolę do 1955, w którym to został przemianowany najpierw na kawiarnie, a w 1964 na restauracje. Posiada 8 pięter i ma wysokość 26 metrów, a rozpiętość jego skrzydeł wynosi 24 metry.
Wiatrak oglądaliśmy już późnym popołudniem, dlatego też pośpiesznie wsiedliśmy na rower i udaliśmy się na poszukiwania miejsca na nocleg. Nie przejechaliśmy zbyt długiego dystansu od Sandviku i trafiliśmy na kamieniołom, z tym że nietypowy jak dla Polaków, a dość typowy jak na warunki Olandii. Kamienie rozbijano przy pomocy, a jakże… wiatraka. W miejscowości Jordhamn znajduje się jedyny na wyspie tego typu wiatrak i najstarszy na całej wyspie.

Niedaleko niego znaleźliśmy przepiękna miejscówkę na nocleg. Na lekkim wzniesieniu jakieś 50 m od brzegu Bałtyku i niewiele dalej od rzeczonego wiatraka. Wpasowani idealnie pomiędzy dość gęste krzaki, a dzięki temu osłonięci od wiatru. Z racji tego że kolor tropiku zlewał się z kolorem krzaków byliśmy niemal niewidoczni z większej odległości. Maksimum szczęścia dopełnił jeszcze blask słońca zachodzącego za zarys kontynentalnej Szwecji (w tym miejscu oddalonej od nas o około 20 km). Moje zachwyty nad tym noclegiem są dlatego tak duże, gdyż z perspektywy czasu uważam, że to chyba najładniejsze miejsce w jakim udało mi się nocować na wyprawach rowerowych. Choć czekał nas jeszcze bardzo osobliwy nocleg, ale o tym później.